wtorek, 29 listopada 2011

Kabaret SMILE w Brzozowskim Domu Kultury





29.11.2011r Brzozowski Dom Kultury gościł nie tuzinkowych gości, na scenie wystąpił kabaret Smile. Przez trwający ponad godzinę występ cała sala zanosiła się śmiechem i oklaskami. Kabaret ten zrobił na widowni z Brzozowa i okolic duże wrażenie, każdy wyszedł uśmiechnięty, inaczej się nie dało ;)

Kabaret powstał w 2003r. w Lublinie. Kabaret Smile tworzą: Andrzej Mierzejewski, Michał Kincel, Paweł Szwajgier oraz akustyk Kamil Sochalski. Smile jest stosunkowo młodym kabaretem, jednakże już mocno utytułowanym i kojarzonym przez kabaretową publiczność. Zdobył wiele nagród na festiwalach kabaretowych w całej Polsce. III miejsce, nagrodę publiczności oraz nagrodę internautów Interia.tv na Przeglądzie Kabaretowym PAKA w Krakowie, III miejsce na Lidzbarskich Wieczorach Humoru i Satyry w 2006 r. i w końcu te najcenniejsze, dla każdego kabareciarza, trofea: III miejsce oraz Melodyjna Nagroda im. Artura na XIV Rybnickiej Jesieni Kabaretowej „Ryjek” w 2009 r., a rok później II miejsce na tymże festiwalu. Kabaret może również pochwalić się Grand Prix - tytułem Debeściaka 2010 roku, zdobytym na prestiżowym festiwalu organizowanym w Dąbrowie Górniczej, gdzie stanął w szranki z czołówką polskiej sceny kabaretowej



poniedziałek, 28 listopada 2011

Amelia


Amelia to romantyczny film, o młodej kobiecie, a właściwie dziewczynie na progu dorosłości, która w dzieciństwie wychowywała się odizolowana od innych dzieci. Sytuacja ta spowodowała, że dziewczynka często przebywała w świecie swojej bujnej wyobraźni. Z czasem wychowaniem młodej Amelii zajął się wyłącznie ojciec, gdyż matka jej zginęła w wypadku.
Kiedy Amelia dorosła, usamodzielniła się i podjęła pracę jako kelnerka w małej kafejce na Montmartre. Żyła skromnie, cicho i spokojnie, a jej życie wydawało się dość banalne aż do dnia, gdy w swoim mieszkaniu przez przypadek znalazła stare metalowe pudełko ze skarbami z dzieciństwa pewnego chłopca, który mieszkał tam dziesiątki lat wcześniej.

 Do sukcesu filmu przyczyniała się muzyka Yanna Tiersena.

Wiodącym instrumentem jest akordeon, grający bardzo ładnym dźwiękiem przeróżne frazy, podpierany często przez mandolinę, skrzypce i fagot. Czasem dochodzą do tego instrumenty perkusyjne, takie jak dzwoneczki czy werbel, które nieco urozmaicają brzmienie. Przykładem takiego właśnie zestawienia jest bardzo pogodny utwór Les Jours Tristes, w którym wszystko bardzo konsekwentnie się rozwija, prowadząc do pięknie brzmiącej ( szczególnie pod względem harmonicznym ) kulminacji. Obok akordeonu, bardzo często słyszymy fortepian. Instrument ten częściej wykonuje partie solowe. Comtine D`un Autre Ete: L`apres Midi na przykład to liryczny, poetycki utwór w całości wykonany przez pianistę.

Ja osobiście zakochałam się z tej muzyce i za każdym razem gdy słyszałam ją podczas oglądania filmu, serce biło mi szybciej.



Lista utworów:

1. J`y Suis Jamais Alle
2. Les Jours Tristes (Instrumental)
3. La Valse D`Amelie
4. Comptine D`un Autre Ete: L`Apres Midi
5. La Noyee
6. L`Autre Valse D`Amelie
7. Guilty
8. A Ouai
9. Le Moulin
10. Pas Si Simple
11. La Valse D`Amelie (Orchestra Version)
12. La Valse Des Vieux Os
13. La Dispute
14. Si Tu N`Etais Pas La (Frehel)
15. Soir De Fete
16. La Redecouverte
17. Sur Le Fil
18. Le Banquet
19. La Valse D`Amelie (Piano Version)
20. La Valse Des Monstres

czwartek, 24 listopada 2011

Kaleką mnie uczyniłeś

Kaleką mnie uczyniłeś
zabierając mi swoje ręce
i wargi i skórę
i to zagłębienie
w sam raz dla mojego policzka

Kaleką mnie uczyniłeś
odbierając mi ciepło
twoich myśli przed zimą
i sen i jasność dnia

Kaleką mnie uczyniłeś
dając mi zmarszczki
które oddzielają oczy od włosów
i dają ból uśmiechu wokół ust

czy kalekom
ustępują miejsca w niebie

                                                       Małgorzata Tatiana Skwarek

 

Anna Bodnar

fot.Anna Bodnar
                                                                                             

Wielkość sztuki [...] polega na tym, aby odnaleźć, uchwycić i ukazać nam tę rzeczywistość, od której żyjemy z dala i odchylamy się coraz bardziej, w miarę jak nabiera gęstości i nieprzepuszczalności wiedza umowna, jaką zastępujemy tę rzeczywistość, która jest po prostu naszym życiem, prawdziwym życiem, życiem wreszcie odkrytym i rozświetlonym,
jedynym więc życiem rzeczywiście przeżytym, które – w pewnym sensie – gości zarówno w każdym człowieku, jak i w artyście.
                                                                                                   Marcel Proust






 

Ciekawy przypadek Benjamina Buttona




"Urodziłem się w okolicznościach niezwykłych" - i tak też zaczyna się "Benjamin Button", adaptacja klasycznej noweli F. Scotta Fitzgeralda z lat dwudziestych XX wieku o człowieku, który przychodzi na świat jako osiemdziesięciolatek i stopniowo młodnieje



Jego fabuła jest niezwykle intrygująca - człowiek o nazwisku Benjamin Button (Brad Pitt) urodził się jako osiemdziesięciolatek, ale zamiast się starzeć, stawał się coraz młodszy. Towarzyszy mu czarująca Daisy (Cate Blanchett). Niestety, opowiadania nie czytałam, jednak, za sprawą filmu, z pewnością to zrobię. Trwająca ponad dwie i pół godziny ekranizacja to dowód na to, że wysokobudżetowe filmy nie muszą być popularnonaukową fantastyką, obscenicznie demonstrującą efekty, lub pełnymi akcji kryminałami.

Ciekawy Przypadek Benjamina Buttona snuje się powoli, nie oszczędzając czasu, który jednocześnie stanowi klucz do wątku. Zdarzenia miękko przemijają, układając się w życie tytułowego bohatera. Nie brak głębokich momentów, ale także chwil pogodnych i żartobliwych. Film jest stonowany pod względem wielu elementów - akcji, zdjęć, czy muzyki. Nadaje mu to wzruszającego charakteru i przypomina o przemijaniu. Ale przede wszystkim jest to historia o miłości.

Ponieważ fabuła rozgrywa się w czasie całego ludzkiego życia, przed twórcami stanęło trudne zadanie - ukazanie bohaterów od młodości do starości. Z radością mogę stwierdzić, że udało się im to znakomicie! Metamorfozy postaci wydają się naturalne. Dopełnia to i tak już porywający motyw fantastyczny.

Gra aktorska również stoi na wysokim poziomie, chociaż, w porównaniu do Pitta, który autentycznie i z uczuciem kreuje swoją postać, Blanchett zdaje się nieco brakować emocji.

Muzyka współgra z obrazem. Subtelny fortepian płynie nad smyczkami a całość nie odwraca uwagi od treści, co tym razem zdaje się być dobrym wyjściem. Usłyszymy też sporo jazzowych kawałków, np. Dear Old Southland Louisa Armstronga.

Film tworzy niepowtarzalną atmosferę i skłania do przemyśleń. Stanowi swego rodzaju studium nad życiem. Unikałam szczegółów - mam nadzieję, że zobaczycie ten film. Warto, bo wyróżnia się spośród dzisiejszych produkcji. Jako konkurenta typuję tylko Australię Baza Luhrmanna, film utrzymany w podobnej atmosferze mistycyzmu i również o miłości.


piątek, 18 listopada 2011

Czarny łabędź


Black Swan” to obraz długo oczekiwany, nie tylko przez publiczność, ale również przez samego reżysera, który z zamiarem zrobienia historii o balecie zmagał się już od dłuższego czasu.

Tak naprawdę to „Czarnym Łabędziem” Aronofsky mógłby podsumować swoją reżyserską karierę. W filmie tym znajdziemy nawiązania do poprzednich jego produkcji, zarówno pod względem stylistycznym jak i tematycznym. Mamy więc w „Black Swan” do czynienia z motywem swego rodzaju klaustrofobii w metrze, który mieliśmy okazje zobaczyć również w „Pi”- pierwszej produkcji Darrena. Nietrudno stylistycznie powiązać również „Czarnego Łabędzia” z "Zapaśnikiem" (surowość scen), a niektóre sceny rodem z koszmaru sennego można by przypisać inspiracjom "Requiem dla snu". Na szczęście reżyser zerwał z pustą formą znaną ze „Źródła” oraz aż nazbyt czytelnym wyolbrzymieniem z „Requiem for a dream” właśnie. „Czarny Łabędź” doskonale podsumowuje więc dotychczasową twórczość Aronofsky’ego, ale to nie jemu bezpośrednio poświęcona jest ta recenzja, lecz jego dziełu, które z pewnością należy grona najlepszych filmów tego roku.

Centrum tej opowieści jest  Nina- perfekcyjna baletnica, która ma szansę na zagranie ważnej roli w przedstawieniu pt. „Jezioro Łabędzie”. Wszystko dzięki temu, że do tej pory najlepsza i najbardziej doświadczona baletnica, czyli Beth, właśnie odchodzi na emeryturę. W nowojorskiej szkole rozpoczyna się więc polowanie- każda z kobiet marzy przecież o tej kreacji i zrobiłaby dla niej wszystko. Thomas- reżyser przedstawienia, wybiera jednak Ninę. Od tej pory bohaterka zmaga się z zazdrością rywalek oraz, o dziwo, jedną własną słabością. W podwójnej roli Białego i Czarnego łabędzia doskonale sprawdza się jako ten łagodny, aksamitny i delikatny, lecz nie potrafi wydobyć z siebie mrocznej strony, potrzebnej do odegrania drugiej części roli. Nina jest więc pod presją, ogromną presją, nie tylko Thomasa i publiczności, ale również własną, wytworzoną wewnątrz. Nina jako perfekcjonistka chce wypaść jak najlepiej, dlatego całkowicie poświęca się roli. I tu tak naprawdę dopiero rozpoczyna się ta warstwa filmu, w której warto się całkowicie zatracić.
 

Aronofsky z ogromną perfekcją, ale i również charyzmą ukazuje procesy jakie się po kolei nakładają na siebie w głowie Niny. Pojedynczymi ujęciami i zbliżeniami reżyser buduje tajemniczą, zagadkową  i nieco mroczną atmosferę. Bohaterka zatraca się w tworzeniu ideału dla własnej siebie. Można powiedzieć, że trafia w sidła obłędu. To spowodowane jest też osobą nowopoznanej baletnicy- Lily. Nina boi się, że koleżanka swoim podejściem do życia i sposobem pracy będzie chciała wykorzystać jej naiwność oraz sama zagrać Łabędzia w prestiżowym przedstawieniu.  Obawy bohaterki być może biorą się też z tego, że Lily przypomina jej własne odbicie, co jest prawdopodobne i sensowne. Obsesja Niny w stosunku do koleżanki z jednej strony przybiera postać głęboko ukrytego pożądania, które daje się uzewnętrznić kiedy bohaterka jest pod wpływem alkoholu, a z drugiej strony jest to dający o sobie poznać lęk przed utratą roli, wręcz przeraźliwy strach. Aronofsky bardzo dokładnie buduje perfekcjonizm Niny, jej poświęcenie oraz zaangażowanie w tworzenie kreacji idealnego Łabędzia. Bardzo dużą rolę odgrywają w „Czarnym Łabędziu” pojedyncze zbliżenia- czy to na twarz bohaterki czy to na poszczególne części jej ciała- podkreślają one stopień jej poświęcenia. Aronofsky również szokuje widza swoimi rozwiązaniami, osiąga to głównie dzięki znakomitemu aktorstwu Natalie Portman, której bohaterka zatraca się, przestaje rozróżniać fantazje od rzeczywistości, sama się psychicznie degraduje, a swoje ciało poddaje torturom (nieświadomie). Bardzo duże wrażenie zrobił na mnie sposób w jaki reżyser przedstawił proces, podczas którego Nina stopniowo zamienia się w „łabędzia”. Trudno stwierdzić, czy bez Portman wszystkie te zabiegi zostałyby aż tak skutecznie osiągnięte i przedstawione, bo trzeba przyznać, że to aktorka jest najmocniejszą stroną „Czarnego Łabędzia”.  Natalie całkowicie weszła w postać Niny, poczuła ją i to pozwoliło jej tak doskonale odegrać jej skomplikowaną osobowość

Jak zostać królem


Czasem zapominamy, że przywódcy, monarchowie, bohaterzy to też zwykli ludzie. Z bardzo przyziemnymi słabościami, kompleksami i lękami. Tom Hooper przypomina nam o tym w zabawnym i błyskotliwym stylu.

Akcja obrazu rozgrywa się przed II wojną światową. Nadciągają trudne chwile, tymczasem na tronie Anglii zasiada Edward VIII, dla którego królowanie to bankiety i przede wszystkim nadskakiwanie dwukrotnej rozwódce, Wallis Simpson. Kiedy w atmosferze skandalu abdykuje, berło przejmuje książę Albert, który nigdy nie myślał, iż zostanie królem. Nie tylko nie jest gotowy, by objąć władze nad krajem, wie też, że w wypełnianie monarszych obowiązków znacznie utrudni mu poważna wada wymowy. Poznaje jednak pewnego ekscentrycznego Australijczyka, który pomaga mu nie tylko poprawić dykcję.

"Jak zostać królem" to film o pokonywaniu trudności i stawaniu się lepszym. To także piękna opowieść o przyjaźni i wierze w drugiego człowieka. Niewątpliwym atutem dzieła są fantastyczne kreacje aktorskie. Nikt w kinie nie przeklinał jeszcze z takim wyrafinowaniem i klasą, jak Colin Firth. Z kolei Geoffrey Rush urzeka równie dziwną, co intrygującą mieszanką impertynencji i pokory. Nie sposób też nie docenić stanowczej, ale i pełnej miłości Heleny Bonham Carter.
 
Wspaniały jest jednak także klimat obrazu z zachwycającymi dekoracjami i kostiumami. Hooper przenosi nas w pełne elegancji i niepokoju lata 30. Epokę przedtelewizyjną, kiedy następca tronu mógł bezkarnie i beztrosko spacerować po parku. Przypomina również o niezwykłym, absolutnie magicznym wynalazku, jakim było radio, dzięki któremu sam król mógł pojawić się w każdym dom.
"Jak zostać królem" wydaje się dziełem kompletnym. Pięknie przedstawia nie tak odległą historię, jednak z bardzo nietypowej perspektywy. Hooper mówi o rzeczach ważnych, pokazuje mozolną, obciążoną licznymi przeciwnościami, wewnętrzną walkę bohatera, równocześnie pozwala sobie na dużą frywolność, zmieniając potencjalny dramat w wesołą, acz niebanalną opowieść. Wreszcie jest to po prostu ciepły, wzruszający i podnoszący na duchu film.

Zapowiadając projekcję podczas festiwalu Plus Camerimage, współproducent "Jak zostać królem" Gareth Unwin, żartował, że film był sporym wyzwaniem dla operatora. Danny Cohen musiał się nagimnastykować, żeby scenariusz (skąd inąd wzorcowy), oparty w dużej mierze na rozmowach dwóch mężczyzn zamkniętych w jednym pokoju, zrealizować w sposób przyjemny nie tylko dla ucha. Doceniając staranność kompozycji, dbałość o dobór kolorów i detali, osobiście największą zasługę przyznałabym jednak aktorom. Colin Firth, Geoffrey Rush i Helena Bonham Carter tchnęli w historyczne postaci tyle życia, że wystarczyłoby go i dla ich realnych potomków. Talent i mistrzowskie opanowanie rzemiosła przez wspomnianą trójkę to firma równie solidna co schemat wykorzystany w fabule. I tak samo skuteczna.