wtorek, 29 listopada 2011

Kabaret SMILE w Brzozowskim Domu Kultury





29.11.2011r Brzozowski Dom Kultury gościł nie tuzinkowych gości, na scenie wystąpił kabaret Smile. Przez trwający ponad godzinę występ cała sala zanosiła się śmiechem i oklaskami. Kabaret ten zrobił na widowni z Brzozowa i okolic duże wrażenie, każdy wyszedł uśmiechnięty, inaczej się nie dało ;)

Kabaret powstał w 2003r. w Lublinie. Kabaret Smile tworzą: Andrzej Mierzejewski, Michał Kincel, Paweł Szwajgier oraz akustyk Kamil Sochalski. Smile jest stosunkowo młodym kabaretem, jednakże już mocno utytułowanym i kojarzonym przez kabaretową publiczność. Zdobył wiele nagród na festiwalach kabaretowych w całej Polsce. III miejsce, nagrodę publiczności oraz nagrodę internautów Interia.tv na Przeglądzie Kabaretowym PAKA w Krakowie, III miejsce na Lidzbarskich Wieczorach Humoru i Satyry w 2006 r. i w końcu te najcenniejsze, dla każdego kabareciarza, trofea: III miejsce oraz Melodyjna Nagroda im. Artura na XIV Rybnickiej Jesieni Kabaretowej „Ryjek” w 2009 r., a rok później II miejsce na tymże festiwalu. Kabaret może również pochwalić się Grand Prix - tytułem Debeściaka 2010 roku, zdobytym na prestiżowym festiwalu organizowanym w Dąbrowie Górniczej, gdzie stanął w szranki z czołówką polskiej sceny kabaretowej



poniedziałek, 28 listopada 2011

Amelia


Amelia to romantyczny film, o młodej kobiecie, a właściwie dziewczynie na progu dorosłości, która w dzieciństwie wychowywała się odizolowana od innych dzieci. Sytuacja ta spowodowała, że dziewczynka często przebywała w świecie swojej bujnej wyobraźni. Z czasem wychowaniem młodej Amelii zajął się wyłącznie ojciec, gdyż matka jej zginęła w wypadku.
Kiedy Amelia dorosła, usamodzielniła się i podjęła pracę jako kelnerka w małej kafejce na Montmartre. Żyła skromnie, cicho i spokojnie, a jej życie wydawało się dość banalne aż do dnia, gdy w swoim mieszkaniu przez przypadek znalazła stare metalowe pudełko ze skarbami z dzieciństwa pewnego chłopca, który mieszkał tam dziesiątki lat wcześniej.

 Do sukcesu filmu przyczyniała się muzyka Yanna Tiersena.

Wiodącym instrumentem jest akordeon, grający bardzo ładnym dźwiękiem przeróżne frazy, podpierany często przez mandolinę, skrzypce i fagot. Czasem dochodzą do tego instrumenty perkusyjne, takie jak dzwoneczki czy werbel, które nieco urozmaicają brzmienie. Przykładem takiego właśnie zestawienia jest bardzo pogodny utwór Les Jours Tristes, w którym wszystko bardzo konsekwentnie się rozwija, prowadząc do pięknie brzmiącej ( szczególnie pod względem harmonicznym ) kulminacji. Obok akordeonu, bardzo często słyszymy fortepian. Instrument ten częściej wykonuje partie solowe. Comtine D`un Autre Ete: L`apres Midi na przykład to liryczny, poetycki utwór w całości wykonany przez pianistę.

Ja osobiście zakochałam się z tej muzyce i za każdym razem gdy słyszałam ją podczas oglądania filmu, serce biło mi szybciej.



Lista utworów:

1. J`y Suis Jamais Alle
2. Les Jours Tristes (Instrumental)
3. La Valse D`Amelie
4. Comptine D`un Autre Ete: L`Apres Midi
5. La Noyee
6. L`Autre Valse D`Amelie
7. Guilty
8. A Ouai
9. Le Moulin
10. Pas Si Simple
11. La Valse D`Amelie (Orchestra Version)
12. La Valse Des Vieux Os
13. La Dispute
14. Si Tu N`Etais Pas La (Frehel)
15. Soir De Fete
16. La Redecouverte
17. Sur Le Fil
18. Le Banquet
19. La Valse D`Amelie (Piano Version)
20. La Valse Des Monstres

czwartek, 24 listopada 2011

Kaleką mnie uczyniłeś

Kaleką mnie uczyniłeś
zabierając mi swoje ręce
i wargi i skórę
i to zagłębienie
w sam raz dla mojego policzka

Kaleką mnie uczyniłeś
odbierając mi ciepło
twoich myśli przed zimą
i sen i jasność dnia

Kaleką mnie uczyniłeś
dając mi zmarszczki
które oddzielają oczy od włosów
i dają ból uśmiechu wokół ust

czy kalekom
ustępują miejsca w niebie

                                                       Małgorzata Tatiana Skwarek

 

Anna Bodnar

fot.Anna Bodnar
                                                                                             

Wielkość sztuki [...] polega na tym, aby odnaleźć, uchwycić i ukazać nam tę rzeczywistość, od której żyjemy z dala i odchylamy się coraz bardziej, w miarę jak nabiera gęstości i nieprzepuszczalności wiedza umowna, jaką zastępujemy tę rzeczywistość, która jest po prostu naszym życiem, prawdziwym życiem, życiem wreszcie odkrytym i rozświetlonym,
jedynym więc życiem rzeczywiście przeżytym, które – w pewnym sensie – gości zarówno w każdym człowieku, jak i w artyście.
                                                                                                   Marcel Proust






 

Ciekawy przypadek Benjamina Buttona




"Urodziłem się w okolicznościach niezwykłych" - i tak też zaczyna się "Benjamin Button", adaptacja klasycznej noweli F. Scotta Fitzgeralda z lat dwudziestych XX wieku o człowieku, który przychodzi na świat jako osiemdziesięciolatek i stopniowo młodnieje



Jego fabuła jest niezwykle intrygująca - człowiek o nazwisku Benjamin Button (Brad Pitt) urodził się jako osiemdziesięciolatek, ale zamiast się starzeć, stawał się coraz młodszy. Towarzyszy mu czarująca Daisy (Cate Blanchett). Niestety, opowiadania nie czytałam, jednak, za sprawą filmu, z pewnością to zrobię. Trwająca ponad dwie i pół godziny ekranizacja to dowód na to, że wysokobudżetowe filmy nie muszą być popularnonaukową fantastyką, obscenicznie demonstrującą efekty, lub pełnymi akcji kryminałami.

Ciekawy Przypadek Benjamina Buttona snuje się powoli, nie oszczędzając czasu, który jednocześnie stanowi klucz do wątku. Zdarzenia miękko przemijają, układając się w życie tytułowego bohatera. Nie brak głębokich momentów, ale także chwil pogodnych i żartobliwych. Film jest stonowany pod względem wielu elementów - akcji, zdjęć, czy muzyki. Nadaje mu to wzruszającego charakteru i przypomina o przemijaniu. Ale przede wszystkim jest to historia o miłości.

Ponieważ fabuła rozgrywa się w czasie całego ludzkiego życia, przed twórcami stanęło trudne zadanie - ukazanie bohaterów od młodości do starości. Z radością mogę stwierdzić, że udało się im to znakomicie! Metamorfozy postaci wydają się naturalne. Dopełnia to i tak już porywający motyw fantastyczny.

Gra aktorska również stoi na wysokim poziomie, chociaż, w porównaniu do Pitta, który autentycznie i z uczuciem kreuje swoją postać, Blanchett zdaje się nieco brakować emocji.

Muzyka współgra z obrazem. Subtelny fortepian płynie nad smyczkami a całość nie odwraca uwagi od treści, co tym razem zdaje się być dobrym wyjściem. Usłyszymy też sporo jazzowych kawałków, np. Dear Old Southland Louisa Armstronga.

Film tworzy niepowtarzalną atmosferę i skłania do przemyśleń. Stanowi swego rodzaju studium nad życiem. Unikałam szczegółów - mam nadzieję, że zobaczycie ten film. Warto, bo wyróżnia się spośród dzisiejszych produkcji. Jako konkurenta typuję tylko Australię Baza Luhrmanna, film utrzymany w podobnej atmosferze mistycyzmu i również o miłości.


piątek, 18 listopada 2011

Czarny łabędź


Black Swan” to obraz długo oczekiwany, nie tylko przez publiczność, ale również przez samego reżysera, który z zamiarem zrobienia historii o balecie zmagał się już od dłuższego czasu.

Tak naprawdę to „Czarnym Łabędziem” Aronofsky mógłby podsumować swoją reżyserską karierę. W filmie tym znajdziemy nawiązania do poprzednich jego produkcji, zarówno pod względem stylistycznym jak i tematycznym. Mamy więc w „Black Swan” do czynienia z motywem swego rodzaju klaustrofobii w metrze, który mieliśmy okazje zobaczyć również w „Pi”- pierwszej produkcji Darrena. Nietrudno stylistycznie powiązać również „Czarnego Łabędzia” z "Zapaśnikiem" (surowość scen), a niektóre sceny rodem z koszmaru sennego można by przypisać inspiracjom "Requiem dla snu". Na szczęście reżyser zerwał z pustą formą znaną ze „Źródła” oraz aż nazbyt czytelnym wyolbrzymieniem z „Requiem for a dream” właśnie. „Czarny Łabędź” doskonale podsumowuje więc dotychczasową twórczość Aronofsky’ego, ale to nie jemu bezpośrednio poświęcona jest ta recenzja, lecz jego dziełu, które z pewnością należy grona najlepszych filmów tego roku.

Centrum tej opowieści jest  Nina- perfekcyjna baletnica, która ma szansę na zagranie ważnej roli w przedstawieniu pt. „Jezioro Łabędzie”. Wszystko dzięki temu, że do tej pory najlepsza i najbardziej doświadczona baletnica, czyli Beth, właśnie odchodzi na emeryturę. W nowojorskiej szkole rozpoczyna się więc polowanie- każda z kobiet marzy przecież o tej kreacji i zrobiłaby dla niej wszystko. Thomas- reżyser przedstawienia, wybiera jednak Ninę. Od tej pory bohaterka zmaga się z zazdrością rywalek oraz, o dziwo, jedną własną słabością. W podwójnej roli Białego i Czarnego łabędzia doskonale sprawdza się jako ten łagodny, aksamitny i delikatny, lecz nie potrafi wydobyć z siebie mrocznej strony, potrzebnej do odegrania drugiej części roli. Nina jest więc pod presją, ogromną presją, nie tylko Thomasa i publiczności, ale również własną, wytworzoną wewnątrz. Nina jako perfekcjonistka chce wypaść jak najlepiej, dlatego całkowicie poświęca się roli. I tu tak naprawdę dopiero rozpoczyna się ta warstwa filmu, w której warto się całkowicie zatracić.
 

Aronofsky z ogromną perfekcją, ale i również charyzmą ukazuje procesy jakie się po kolei nakładają na siebie w głowie Niny. Pojedynczymi ujęciami i zbliżeniami reżyser buduje tajemniczą, zagadkową  i nieco mroczną atmosferę. Bohaterka zatraca się w tworzeniu ideału dla własnej siebie. Można powiedzieć, że trafia w sidła obłędu. To spowodowane jest też osobą nowopoznanej baletnicy- Lily. Nina boi się, że koleżanka swoim podejściem do życia i sposobem pracy będzie chciała wykorzystać jej naiwność oraz sama zagrać Łabędzia w prestiżowym przedstawieniu.  Obawy bohaterki być może biorą się też z tego, że Lily przypomina jej własne odbicie, co jest prawdopodobne i sensowne. Obsesja Niny w stosunku do koleżanki z jednej strony przybiera postać głęboko ukrytego pożądania, które daje się uzewnętrznić kiedy bohaterka jest pod wpływem alkoholu, a z drugiej strony jest to dający o sobie poznać lęk przed utratą roli, wręcz przeraźliwy strach. Aronofsky bardzo dokładnie buduje perfekcjonizm Niny, jej poświęcenie oraz zaangażowanie w tworzenie kreacji idealnego Łabędzia. Bardzo dużą rolę odgrywają w „Czarnym Łabędziu” pojedyncze zbliżenia- czy to na twarz bohaterki czy to na poszczególne części jej ciała- podkreślają one stopień jej poświęcenia. Aronofsky również szokuje widza swoimi rozwiązaniami, osiąga to głównie dzięki znakomitemu aktorstwu Natalie Portman, której bohaterka zatraca się, przestaje rozróżniać fantazje od rzeczywistości, sama się psychicznie degraduje, a swoje ciało poddaje torturom (nieświadomie). Bardzo duże wrażenie zrobił na mnie sposób w jaki reżyser przedstawił proces, podczas którego Nina stopniowo zamienia się w „łabędzia”. Trudno stwierdzić, czy bez Portman wszystkie te zabiegi zostałyby aż tak skutecznie osiągnięte i przedstawione, bo trzeba przyznać, że to aktorka jest najmocniejszą stroną „Czarnego Łabędzia”.  Natalie całkowicie weszła w postać Niny, poczuła ją i to pozwoliło jej tak doskonale odegrać jej skomplikowaną osobowość

Jak zostać królem


Czasem zapominamy, że przywódcy, monarchowie, bohaterzy to też zwykli ludzie. Z bardzo przyziemnymi słabościami, kompleksami i lękami. Tom Hooper przypomina nam o tym w zabawnym i błyskotliwym stylu.

Akcja obrazu rozgrywa się przed II wojną światową. Nadciągają trudne chwile, tymczasem na tronie Anglii zasiada Edward VIII, dla którego królowanie to bankiety i przede wszystkim nadskakiwanie dwukrotnej rozwódce, Wallis Simpson. Kiedy w atmosferze skandalu abdykuje, berło przejmuje książę Albert, który nigdy nie myślał, iż zostanie królem. Nie tylko nie jest gotowy, by objąć władze nad krajem, wie też, że w wypełnianie monarszych obowiązków znacznie utrudni mu poważna wada wymowy. Poznaje jednak pewnego ekscentrycznego Australijczyka, który pomaga mu nie tylko poprawić dykcję.

"Jak zostać królem" to film o pokonywaniu trudności i stawaniu się lepszym. To także piękna opowieść o przyjaźni i wierze w drugiego człowieka. Niewątpliwym atutem dzieła są fantastyczne kreacje aktorskie. Nikt w kinie nie przeklinał jeszcze z takim wyrafinowaniem i klasą, jak Colin Firth. Z kolei Geoffrey Rush urzeka równie dziwną, co intrygującą mieszanką impertynencji i pokory. Nie sposób też nie docenić stanowczej, ale i pełnej miłości Heleny Bonham Carter.
 
Wspaniały jest jednak także klimat obrazu z zachwycającymi dekoracjami i kostiumami. Hooper przenosi nas w pełne elegancji i niepokoju lata 30. Epokę przedtelewizyjną, kiedy następca tronu mógł bezkarnie i beztrosko spacerować po parku. Przypomina również o niezwykłym, absolutnie magicznym wynalazku, jakim było radio, dzięki któremu sam król mógł pojawić się w każdym dom.
"Jak zostać królem" wydaje się dziełem kompletnym. Pięknie przedstawia nie tak odległą historię, jednak z bardzo nietypowej perspektywy. Hooper mówi o rzeczach ważnych, pokazuje mozolną, obciążoną licznymi przeciwnościami, wewnętrzną walkę bohatera, równocześnie pozwala sobie na dużą frywolność, zmieniając potencjalny dramat w wesołą, acz niebanalną opowieść. Wreszcie jest to po prostu ciepły, wzruszający i podnoszący na duchu film.

Zapowiadając projekcję podczas festiwalu Plus Camerimage, współproducent "Jak zostać królem" Gareth Unwin, żartował, że film był sporym wyzwaniem dla operatora. Danny Cohen musiał się nagimnastykować, żeby scenariusz (skąd inąd wzorcowy), oparty w dużej mierze na rozmowach dwóch mężczyzn zamkniętych w jednym pokoju, zrealizować w sposób przyjemny nie tylko dla ucha. Doceniając staranność kompozycji, dbałość o dobór kolorów i detali, osobiście największą zasługę przyznałabym jednak aktorom. Colin Firth, Geoffrey Rush i Helena Bonham Carter tchnęli w historyczne postaci tyle życia, że wystarczyłoby go i dla ich realnych potomków. Talent i mistrzowskie opanowanie rzemiosła przez wspomnianą trójkę to firma równie solidna co schemat wykorzystany w fabule. I tak samo skuteczna.




czwartek, 17 listopada 2011

Nieproszeni goście




Film "Nieproszeni goście" powstał w oparciu o dzieło (Ji-woon Kima) Koreańskiego horroru pt. "Opowieść o dwóch siostrach" z 2003 roku.
    Akcja filmu toczy się wokół Anny (Emily Browning), która powraca do domu ze szpitala w którym była umieszczona po tragicznej śmierci jej matki. Traumatyczne przeżycia sprawiły, że Anna nie pamięta niczego, co dotyczy pożaru, w którym zginęła jej mama.
    W domu cierpiąca Anna odkrywa że jej ojciec (David Strathairn) jest zaręczony z byłą pielęgniarką jej matki Rachel (Elizabeth Banks). Nie podoba jej się to, ale jeszcze z większą dezaprobatą odnosi się do tego jej siostra Alex.
     Pierwszej nocy w domu Annę odwiedza duch matki, który ostrzega ją przed intencjami Rachel. Dodatkowo coraz to nowe zjawy  potwierdzają jej obawy przed macochą.
     Annę odwiedza nawet zakochany w niej chłopak, który informuje ją, że wie co stało się w nocy śmierci jej mamy. Niestety, gdy ta idzie z siostrą na spotkanie z Mattem (który chce wówczas wyjawić jej prawdę), chłopak nie pojawia się. A na następny dzień zostaje wyłowione jego ciało. Anna utwierdza się w przekonaniu o winie swojej macochy.
    Anna wraz ze swoją siostrą Alex (Arielle Kebbel), próbuje przekonać ojca, że jego obecna narzeczona nie jest osobą za którą się podaje. Twierdzi, że Rachel zmienia nazwiska, bo dosyć często poluje na owdowiałych mężów kobiet, którymi wcześniej się opiekowała. Ojciec nie wierzy jednak jej słowom i ufa narzeczonej. Wkrótce napięta sytuacja przeradza się w bitwę między córkami, spadkobierczyniami testamentu, a ich macochą



1984


  




Orwell w “1984” pokazał koszmarną wizję stosunków społecznych. Ten wyjątkowo wulgarny system władzy nie rodzi się nagle. Proces “instalowania się” ludzi mających wariackie poczucie rzeczywistości, zawsze trwa przez pewien czas. Zazwyczaj nikt nie słucha wtedy głosów przestrzegających przed nadciągającą katastrofą.








Książka przerażająca, poruszająca, zastanawiająca. W każdym razie daje do myślenia. Wizja Orwell’a dotyczy przyszłości-tym bowiem był dla niego rok 1984 (książka powstała w 1949). Wizja ta dotyczy świata rządzonego przez wszystko widzące oko Wielkiego Brata. Obywatel nie ma prawa do żadnych uczuć a władza Wielkiego Brata i Partii opiera się na niszczeniu jakichkolwiek oznak ludzkich zachowań, gestów, odruchów. W ten sposób przedstawiane jest w powieści Orwella pojęcie władzy. Władzy absolutnej- zarówno nad ciałem każdego obywatela jak i nad umysłem.

Głównym bohaterem tej książki jest Winston. Buntuje się on przeciw Wielkiemu Bratu, dochodzi do wniosku, że wbrew tego, co każą mu czuć, nie kocha Wielkiego Brata, ale wręcz przeciwnie. Buntuje się przeciw władzy, która nie pozwala istnieć indywidualnościom, władzy, która zmienia przeszłość według własnych upodobań tak, aby słowa Wielkiego Brata nigdy nie były mylne i nieprawdziwe. Zadaniem Partii jest zabijanie wszelkich objaw sprzeciwu, niczym herezji. Okazuje się, że ma ona władzę nawet nad umysłami najbardziej zatwardziałych wrogów, takich jak Winston...

Książka niesamowicie bulwersuje. Wizja świata G. Orwell’a jest odpychająca, wręcz odrażająca, ale nie znaczy to, że książkę czyta się z obrzydzeniem. Wręcz przeciwnie. Polecam ją wszystkim, szczególnie tym, którym marzy się zdobycie władzy absolutnej. Myślę, że zmienią oni nieco swój pogląd, tak samo zresztą jak zagorzali wielbiciele telewizyjnego programu „Wielki Brat”





”Jeśli wolność słowa w ogóle coś oznacza, to oznacza prawo do mówienia ludziom tego, czego nie chcą słyszeć.”













"Nic na świecie nie jest tak straszne jak ból fizyczny. W obliczu bólu nie ma bohaterów, w obliczu bólu nie ma bohaterów – powtarzał w myślach, tarzając się po posadzce i bezradnie tuląc do siebie rwące lewe ramię"

Życie jest piękne



Życie jest piękne”, głosi triumfalnie i radośnie tytuł filmu Roberto Benigniego z 1997 roku. Nie wypada nie zgodzić się z tym optymistycznym stwierdzeniem, tak jak z tym, że piękny jest również sam film.
Obraz Benginiego, kojarzonego zarówno ze świetnymi rolami w filmach Jima Jarmuscha („Poza prawem” i przede wszystkim „Noc na Ziemi”), ale także z nieśpiesznymi komediami, to opowieść zapowiadana jako „komedia o holocauście”. Stwierdzenie to jest tyleż oryginalne i niekonwencjonalne, co enigmatyczne i niepełne.

W rzeczywistości historia miłującego życie, pełnego radości i energii półkrwi Żyda, Guido (sam Roberto Bengini), który po latach sielanki, musi zmagać się z koszmarem holocaustu, to przepiękny i wzruszający film. Opowiada o tym, że optymizm i radość należy zachować w każdej sytuacji, a także o cudownej miłości ojca, chcącego uchronić syna przed koszmarem wojny i obozu koncentracyjnego.
Film dzieli się na dwie wyraźne części, odmienne pod względem tempa, kolorów dominujących na ekranie, a także ogólnego nastroju opowieści. Pierwsza to wspaniała, pięknie sfotografowana idylla, pokazująca pełne ogromnej radości i poczucia humoru, życie Guido. Akcenty faszystowskie pojawiają się w niej rzadko, a jeżeli już są obecne w opowieści, to jako obiekt drwin Guida, obśmiewającego patos ideologii. Na początku opowieść skupia się na ukazaniu spokojnego i bezpretensjonalnego życia w Toskanii. Ta część ubarwiona jest doskonałymi sekwencjami komediowymi oraz cudowną muzyką Nicoli Piovaniego (zasłużony Oskar).

Jednak wielki kunszt Benigniego, jako reżysera filmu, widać zwłaszcza w jego drugiej części, gdy Guido wraz z małym synkiem trafia do obozu koncentracyjnego. Od tego momentu wyraźnie zmienia się tonacja obrazu: kolory stają się ciemniejsze, ale całośc jest nadal pięknie sfotografowana (dzieło operatora Toniniego Delli Colli, znanego m.in. ze współpracy z Federico Fellinim przy „Ginger i Fred”, to bardzo mocny punkt filmu). Bardziej mroczna i poważna staje się również muzyka, (choć akurat w tym fragmencie staje się bardzo zwykła i przeciętna, tracąc, wypracowany na początku, walor oryginalności).
Co bardzo ważne, film w drugiej części staje się poważniejszy i bardziej wzruszający (na przykład w scenie gdy żona Guido, Gojka nie chcąc rozdzielać się mężem i synem, wręcz wymusza na hitlerowcach włączenie jej do transportu jeńców), a humor zmienia się w bardziej stonowany i służy konkretnemu celowi. Jakiemu? Mianowicie ukazaniu jednego z głównych aspektów obrazu Benigniego, czyli ojcowskiej troski o syna. Guido, chcąc zaoszczędzić małemu Jozue traumatycznych przeżyć, wmawia mu, że pobyt w obozie, to forma… zabawy, której zwycięzcy otrzymają prawdziwy czołg. Chcąc uwiarygodnić swoje poczynania zamienia w groteskę wszelkie działania hitlerowców, a synkowi mówi, że aby zdobyć 1000 punktów i wygrać zabawę, musi schować się przed żołnierzami (od pewnego momentu wszystkie dzieci znajdujące się w obozie były zabijane). Tym samym Guido ukazuje nam postawę wspaniałego ojca, który nie zawaha się narazić swojego życia dla dobra synka.

W filmie „Życie jest piękne” można doszukać się kilku wad: drażnić może jego troszeczkę zbyt infantylny i sentymentalny charakter oraz fakt, że nie wszystkie dowcipy (chociaż zdecydowana większość!) są najwyższych lotów. Słabym punktem produkcji Benigniego, można nazwać również jej, w pewnym sensie, absolutnie bajkowy i odrealniony charakter, ale przecież w tej kategorii film sprawdza się znakomicie, a zawarte w nim bardzo sugestywne przesłanie bez przeszkód dociera do widza. Zatem te nieliczne wady absolutnie nie przeszkadzają w pozytywnym odbiorze tego obrazu, urzekającego przecież widza od pierwszej sceny. Duża w tym zasługa Roberto Benginiego, który – myślę, że można śmiało to powiedzieć – zagrał tutaj rolę swojego życia. Włoski aktor jako sypiący dowcipami, pełen życiowej energii wesołek, jest niesamowicie wiarygodny. Świetnie wczuł się w postać i sprawił, że nie sposób nie czuć do niej sympatii. Zdecydowanie zasłużył na Oscara, choć trzeba przyznać, że w kilku scenach przeszarżował swoją kreację i uczynił troszkę zbyt infantylną
                                                           
 

Twórcy „Życie jest piękne” podjęli wielkie ryzyko, poruszając drażliwy temat holocaustu w sposób komediowy, jednak można z całą pewnością stwierdzić, że ryzyko to się opłaciło. Udało im się stworzyć film wielki, mądry i poruszający, a w żaden sposób nieprzekraczający granic dobrego smaku. Myślę, że obraz Roberto Benginiego uzmysłowił tragedię zagłady Żydów i bezsens holocaustu zdecydowanie większej ilości osób, niż nudne i konwencjonalne produkcje dokumentalne. Ogromną zaletą filmu „Życie jest piękne” jest zarówno to, że w końcówce nie popada w sentymentalizm ani nie odznacza się cukierkowatością, tylko do ostatniej sceny pozostaje obrazem niezwykle poruszającym.
Spośród wielu zalet filmu „Życie jest piękne” i naprawdę wspaniałych, przemyconych w tej słodko-gorzkiej historii, prawd życiowych myślę, że najważniejszą jest to, że wszyscy powinniśmy być tacy, jak Guido i próbować zachować optymizm, energię, radość i rezon w każdej, nawet najbardziej ekstremalnej sytuacji naszego życia.



Chłopiec w pasiastej piżamie


Wzruszająca historia przyjaźni dwóch chłopców. Niezwykła, ponieważ bardzo nietypowa. Akcja dzieje się w latach czterdziestych XX wieku. Chłopców różni wszystko prócz wieku. Obaj mają osiem lat. I na tym podobieństwa się kończą. Jeden jest synem Gestapo, Niemcem, którego rodzina nienawidzi Żydów, uważa ich za godny potępienia naród, który należy wytępić. Drugi – Szmul – Żyd osadzony w obozie koncentracyjnym. Nie wolno mu lubić Niemców.
Ale od początku. Jak do tego wszystkiego dochodzi? Rodzina Bruna przeprowadza się z Berlina do innego miasta (mimo iż nie jest to powiedziane wprost, chodzi o Auschwitz). Początkowo bardzo nie chce, bo jest mu żal przyjaciół, z którymi się bawił. Warunkiem żony jest fakt, że obóz koncentracyjny ma być położony daleko od ich nowego domu. Niestety. Jest widoczny z okna chłopca. Rodzina próbuje trzymać go w zamknięciu i zabrania wychodzić poza ogród, co naturalnie sprawia, że chłopiec zaczyna uciekać.
Pewnego dnia natrafia na ogrodzenie. Nie zdaje sobie sprawy z tego jakie to miejsce. Widzi chłopca, który bawi się w piasku. Ma na sobie pasiasty strój. Młody Niemiec myśli, że to piżama i że całe to miejsce jest miejscem ciągłych zabaw. Użala się nad sobą, że nie ma przyjaciół i że ma gorzej od Szmula, gdy ten ma przecież wkoło mnóstwo ludzi. Nie rozumie, że to, co dzieje się po drugiej stronie to koszmar.
Chłopcy zaprzyjaźniają się, Bruno przynosi koledze jedzenie, grają nawet razem w szachy. Wszystko to robią ukrywając się przed wszystkimi. Nikt by przecież nie zaakceptował takiej przyjaźni.
Na uwagę zasługuje gra aktorska małych chłopców. Są całkowicie prawdziwi w swoich rolach. Wiadomo, że nie jest to łatwe, ponieważ tematyka wojenna i obozowa jest ciężka do zrozumienia. Nie tylko dla małych chłopców, którzy muszą zagrać postacie takie, a nie inne. Filmowym Szmulowi i Brunowi się to udaje. Patrzymy na nich wzruszając się i ciesząc razem z nimi. Warto również wymienić rolę ojca Bruna – komendanta obozu – Davida Thewlisa. Początkowo surowy i bezwzględny człowiek, ceniący tylko dobro swojego kraju, ewoluuje w filmie, stając się finalnie wrażliwym człowiekiem.
Film zasługuje na uwagę między innymi dlatego, że cały dramat wojenny okazany jest tu oczami małego chłopca. Chłopca, który na początku nie rozumie powagi sytuacji, nie wie z czym boryka się jego żydowski przyjaciel. Nie odnajduje się w świecie, który dopiero odkrywa. Skąd bowiem tak mały chłopiec ma wiedzieć czym był Holokaust. Bruno właściwie dojrzewa na oczach widzów powoli rozumiejąc kim jest jego ojciec i co się w tym fałszywym świecie dzieje.
Nie należy oglądać tego filmu spodziewając się idealnego odzwierciedlenia rzeczywistości, ponieważ zabrakło mu paru ważnych faktów, było też trochę niedociągnięć. Jednak nie o tym jest ten film. Przepięknie pokazuje różnice między dwiema stronami. Dwoma różnymi światami. Dlatego właśnie jest tak piękny i zasługuje na wysokie noty



środa, 16 listopada 2011

Siedem

Siedem grzechów głównych - pycha, chciwość, zazdrość, gniew, nieczystość, łakomstwo i lenistwo to jeden z podstawowych kanonów chrześcijaństwa. Grzechy te w języku angielskim określa się jako "deadly", ponieważ są zaczątkiem innych grzechów - prowadzą do zła, śmierci duszy i wiecznego potępienia. A jak twierdzi Biblia: każde zło winno być ukarane - i będzie, na Sądzie Ostatecznym. Jeśli jednak ktoś w świecie doczesnym zechce przejąć boskie wymierzanie sprawiedliwości w swoje ręce, nie może uniknąć tego, że sam wstąpi na ścieżkę zła, co pokazuje nam film Davida Finchera - "Siedem".


 


Na początku "Siedem" zdaje się być po prostu filmem z kryminalną zagadką. Mamy więc dwóch gliniarzy: pierwszy to William Somerset (grany przez Morgana Freemana) - stary i doświadczony, ale i zmęczony. Czuje, że zobojętniał na zło, że widział za dużo, jednak przy tym jest dumny z tego, że nigdy nie musiał użyć broni, uważa to za resztkę człowieczeństwa, którą udało mu się w sobie ocalić. Drugi to David Mills zagrany bardzo dobrze przez Brada Pitta. Mills to idealista pragnący naprawić świat. Jest jeszcze świeży, zanim pomyśli wyciąga broń. Bohater Freemana dostaje - razem z nową sprawą - zadanie wprowadzenia w tajniki pracy detektywa swojego młodszego kolegi. To ciekawe, ale rodząca się między nimi więź - z początku niezbyt zadowolony Somerset odkrywa, że Mills i jego żona (Gwyneth Paltrow) mogą mu zastąpić upragnioną rodzinę - w pewnym momencie staje się głównym motorem filmu. Nie raz już mieliśmy filmy o partnerach, ale w pamięci zostawały tylko komedie w stylu "Zabójczej Broni" z Gibsonem. Ten film jest diametralnie inny. Tutaj młodszy glina musi szybko dojrzeć, a starszy zebrać w sobie ostatnie siły na rozwiązanie nowej sprawy. I wraz z jej pojawieniem się, film zaczyna przekształcać się najpierw w mroczny thriller, żeby w końcu przybrać postać psychologicznego dreszczowca...

Detektywi otrzymują sprawę serii dziwnych morderstw. Charakteryzuje je wyjątkowe okrucieństwo i brutalność, a każda zbrodnia jest swoistą karą za jeden z kolejnych grzechów głównych - na przykład grzech łakomstwa zostaje ukarany przejedzeniem... na śmierć. Jak się okazuje psychopatycznym mordercą jest John Doe (w tej roli diaboliczny, a przy tym skromny Kevin Spacey). Człowiek ten jako ziemski sędzia, a zarazem kat na usługach "boskiej sprawiedliwości", jest w tym filmie tak naprawdę mało istotny. Fincher zrobił wszystko, by szaleniec do końca nie wydawał nam się zbyt ważny, a jego twarz oglądamy dopiero w ostatnich 20 minutach filmu. Doe jest anonimowym mieszkańcem wielkiej aglomeracji, który na własną rękę wymierza, w swoim mniemaniu, sprawiedliwość. To jest jego życiowa misja, jego jedyny cel. Reżyser jednak skupia się na czymś innym - na podkreśleniu mrocznej strony tej historii. Nie da się ukryć, że klimat jest podstawowym fundamentem filmu. Gdy patrzymy na skąpane w wiecznym deszczu miasto, brudne i ciemne zaułki, zagracone i ponure mieszkania, w których roi się od karaluchów, aż trudno uwierzyć, że to Los Angeles - Miasto Aniołów. Trudno wyjść z podziwu, że z miasta, które słynie z palm i kremowych rezydencji z czerwoną dachówką, reżyser potrafił zrobić tak niepokojące miejsce.

Pisząc o atmosferze filmu należy wspomnieć poprzedni film Finchera - Obcy 3. Trzecia część mrocznego thrillera sci-fi ogólnie mówiąc się nie spodobała. zarówno krytyce, jak i większości widzom. Mimo to film był mroczny, niepokojący i przytłaczający, a to dzięki scenografii, odpowiedniej grze światła i ruchom kamery. Fincherowi udało się podobny klimat zbudować w "Siedem", już z mniejszym powodzeniem, ale nadal na wyśmienitym poziomie.

Wszyscy zgodnie przyznają, że film nie jest odpowiedni dla ludzi o słabych nerwach. Ktokolwiek do niego zasiądzie musi być pewien, że bez względu na wszystko będzie umiał sobie wmówić, że: "To tylko film". Z pewnością jest to tylko film, ale mocny jak diabli.

Widma w mieście Breslau

Wrocław, rok 1919. Na jednej z wysepek w rozlewiskach Odry dwóch gimnazjalistów dokonuje makabrycznego odkrycia. Przybyły na miejsce asystent kryminalny Eberhard Mock odnajduje okrutnie okaleczone ciała czterech mężczyzn, a przy nich adresowaną do siebie tajemniczą notatkę. Ekscentryczny morderca wciąga policję w grę, której stawką jest życie kolejnych ludzi. Policjanci podążają jego tropem w podziemny świat tajnych sekt okultystycznych i sutenerów oferujących bogatym klientom zakazane rozrywki. Tymczasem nieustępliwy, porywczy Mock, prześladowany przez senne koszmary, słabość do alkoholu i pięknych, rudowłosych kobiet, toczy rozpaczliwą walkę z czasem. Wykorzystuje cały swój spryt i doświadczenie, by jak najprędzej powstrzymać krwawy spektakl, którego – nieświadomie – sam jest przyczyną. Mroczny, pełen napięcia i grozy thriller Marka Krajewskiego opisuje wydarzenia o osiem lat poprzedzające akcję uznanego za najlepszy polski kryminał 2003 roku Końca świata w Breslau.

Książka Krajewskiego bardzo mi się spodobała, i to z przyczyn, które innym przeszkadzały. Opis jest skupiony na samej osobie Mocka bardziej niż w pozostałych książkach, odsłaniają się dotąd niewspominane karty jego osobistej biografii, akcja jest poprzetykana nicią wątków zaprzeszłych, dotąd pomijanych, a dla kształtu wielu już znanych postaci ważnych. Wydaje się nawet, iż akcja umieszczona jest w czasach daleko wcześniejszych niż w poprzednich częściach cyklu właśnie po to, aby pokazać, jakie zdarzenia doprowadziły do ustalenia się stosunków między postaciami w formie znanej z poprzednich powieści; zaś sam zwrot ku szczegółom osobistym wydaje się związany z planowaną już wówczas powieścią "Festung Breslau", która miała być ostatnią z cyklu (a jej kompozycja doskonale się nadaje do takiego zamknięcia serii). Mamy więc coś więcej o postaciach i opisywanej rzeczywistości, bo już niedługo będziemy się musieli z nimi rozstać. (Autor jednak uznał temat za na tyle nośny, iż już szósta część jest ukończona, a dalsze są tylko kwestią czasu.)

Mock jest postacią zestawioną ze sprzeczności, a przynajmniej cech, które zdają się sobie przeczyć w jednej osobie. Mamy więc brutala, dziwkarza, człowieka o reputacji opartej na sianym przezeń strachu i kontaktującego się ze światem przestępczym. Z drugiej jednak strony człowiek ten odebrał wykształcenie klasyczne, napisał kilka prac po łacinie, a w chwilach zdenerwowania bądź nudy powtarza sobie w myśli heksametry greckich i rzymskich klasyków bądź odmienia przecz przypadki łacińskie rzeczowniki, na podobieństwo tych, który w takich chwilach liczą do stu lub mnożą liczby dwucyfrowe (słyszałem też o wyciąganiu pierwiastków). Jakoś się to jednak łączy ze sobą w jego psychice, i jedno nie daje się wyprzeć przez drugie.

                                                        POLECAM





Requiem dla snu


"Requiem dla snu" to wstrząsający dramat opowiadający o czterech osobach z Brooklynu, zmagających się z nałogami. Marion Silver (Jennifer Connelly), Harry Goldfarb (Jared Leto) i Tyrone C. Love (Marlon Wayans) nie mogą przestać zażywać heroiny. W największe piekło dostała się Sara Goldfarb (Ellen Burstyn) - samotna kobieta i matka Harry'ego, która panicznie boi się lodówki, i godzinami ogląda telewizje. Na dodatek bierze tabletki odchudzające, aby zmieścić się w swoją sukienkę ze snów...


Akcja filmu rozpoczyna się latem. Starsza kobieta, Sara Goldfarb, mieszka samotnie w brooklyńskiej dzielnicy Brighton Beach. Jej mąż odszedł kilka lat temu, a jedyny syn, Harry, wyprowadził się. Ulubionym zajęciem kobiety jest oglądanie telewizji oraz sporadyczne spotykanie się z zaprzyjaźnionymi sąsiadkami. Pewnego popołudnia Sara otrzymuje telefon, którego nadawca informuje ją, iż została wybrana do wzięcia udziału w telewizyjnym show, nagrywanym na żywo w siedzibie jej ulubionej stacji. Od tego momentu Sara popada w obsesję – za cel obiera sobie zrzucenie rzekomo zbędnych kilogramów, przez co poddaje się drakońskiej diecie, opartej na stosowaniu tabletek na odchudzanie od szemranego lekarza-dietetyka. Kobieta uzależnia się od pigułek, które w rezultacie doprowadzają ją do psychozy amfetaminowej.
W międzyczasie syn Sary, Harry, i jego dziewczyna – pochodząca z bogatej rodziny Marion – uzależniają się od heroiny. Harry i jego najlepszy przyjaciel Tyrone trudnią się handlem narkotykami, chcą bowiem zarobić duże pieniądze i rozpocząć lepsze życie – rozprowadzanie używek ma im pomóc w osiągnięciu celu. Harry chce zainwestować w butik dla swojej dziewczyny, podczas gdy Tyrone marzy o zerwaniu z profesją drobnego ulicznego bandziora i uczynieniu swojej matki dumnej. Niestety, jesienią Tyrone pada ofiarą gangsterskiej wojny, w wyniku której trafia do więzienia. Harry przeznacza lwią część zarobionej jeszcze w lecie gotówki, by wpłacić kaucję za przyjaciela. Przyjaciele kontynuują dążenie do spełniania swoich marzeń. Harry odkrywa także powstałą na swoim przedramieniu infekcję.
Nadchodzi zima. Sara, kompletnie uzależniona od pigułek na odchudzanie, trafia do szpitala. Kilkudniowe kuracje odwykowe nie pomagają i ostatecznie zostaje ona poddana terapii elektrowstrząsowej. Harry i Tyrone docierają na Florydę, lecz w wyniku wcześniejszych infekcji dożylnych przedramię Harry'ego całkowicie pokrywa się bolesnymi krwiakami. W jednym z miejscowych szpitali bohaterowie zostają aresztowani. Tymczasem na Brooklynie powrotu swojego partnera oczekuje zrozpaczona Marion. Narkotykowy głód dziewczyny zaostrza się, oddaje się bezwzględnemu stręczycielowi. W wyniku splotu dramatycznych wydarzeń, Sara zostaje zdiagnozowana jako katatoniczka i osadzona w szpitalu psychiatrycznym; Tyrone zostaje osadzony w więzieniu o podwyższonym rygorze, gdzie jest bity i poniżany; Marion by zdobyć narkotyki uczestniczy w poniżającej seksualnej orgii; Harry'emu natomiast zostaje amputowana lewa ręka. W ostatniej scenie – śnie Sary – występuje jednak ona w telewizji, a jej syn zostaje przedstawiony jako dobrze zapowiadający się biznesmen.   

WARTO OBEJRZEĆ!

wtorek, 15 listopada 2011

"Mój przyjaciel Henry" - historia walki z autyzmem





Książki potrafią wywoływać bardzo silne emocje, a “Mój przyjaciel Henry” zdecydowanie do nich należy. Autorką jest Nuala Gardner, która opisała walkę swoją oraz swojego męża, Jamiego, z autyzmem syna Dale’a. Walkę, w kórej centralną postacią był … pies, a dokładniej golden retriver o imieniu Henry








Nuala to silna i zdecydowana kobieta, która zrobi wszystko, aby pomóc swojemu dziecku w  osiągnięciu takiej samodzielności, na ile jest to tylko możliwe. Przedstawia codzienność, którą wręcz trudno sobie wyobrazić, codzienność która przytłacza, która sprowadza ją na skraj załamania, a małżeństwo na skraj rozpadu. Zamknięty w autystycznym świecie Dale nie potrafi porozumieć się ze swoimi rodzicami, a na każde odstępstwo od rutyny lub słowa, których nie lubi reaguje histerycznym krzykiem i płaczem. Kiedy rodzice coraz bardziej tracą nadzieję na wyciągnięcie Dale’a z jego zamkniętego świata na scenę nieoczekiwanie wkracza szczeniak. Golden retriever Henry staje się nie tylko najlepszym przyjacielem Dale’a, ale też jedynym kanałem komunikacyjnym, który łączy autystyczny świat chłopca ze światem zewnętrzym. Przy pomocy Henrego Dale uczy się odpowiedzialności, zachowań społecznych i poznaje metody przekazywania swoich uczuć i myśli.

Przedstawiona historia porusza do głębi. To co przeszli rodzice Dale’a jest drogą usianą bólem, płaczem, ale też drogą podczas której najmniejsze radości i postępy dają ogromną satysfakcję i nadzieję na lepsze jutro. Historia Nuali, Jamiego i Dale’a kończy się , jeśli można to tak nazwać, szczęśliwie, a udało im się to osiągnąć dzięki własnej determinacji, wsparciu i bezgranicznie oddanemu psiakowi, który stał się członkiem ich rodziny. Cała przedstwiona historia walki z chorobą trwa prawie 20 lat, a zakończona jest wspomnieniami Dale’a, który opowiada o tym, jak zapamiętał niektóre sytyacje z dzieciństwa, dlaczego reagował na nie tak a nie inaczej i dlaczego Henry stał się kluczowym elementem jego wyjścia z zamkniętego, autystycznego świata.

“Mój przyjaciel Henry” to książka, która zmusza do płaczu i śmiechu jednocześnie, wywołuje smutek, lecz jednocześnie daje wiarę w ludzką siłę.
Chociaż może to zabrzmieć banalnie książka ta daje nadzieję na to, że miłość potrafi zdziałać wszystko.
Polecam wszystkim.

Dom zły


Polska Rzeczpospolia Ludowa, przełom lat 70. i 80. Edward Środoń jest oskarżony o morderstwo małżeństwa Dziabasów. Zostaje przywieziony na miejsce zbrodni przez milicję, celem zrobienia wizji lokalnej. Oskarżony opowiada swoją historię.

 Edwardowi Środoniowi nie poszczęściło się w życiu. Miał dobrą pracę w PGRze, żonę, stabilizację. Żona zmarła nagle na wylew, Środoń się rozpił, stracił pracę. Postanawia zacząć nowe życie. Dostaje stanowisko w PGRze w innej miejscowości, pakuje swoje rzeczy (nie ma tego dużo) i rusza w drogę. Tuż przed dotarciem do celu, autobus się psuje, Środoń postanawia ruszyć na piechotę. Zastaje go noc i ulewa, dobija się do pierwszej lepszej chałupy - zostaje ugoszczony przez małżeństwo Dziabasów. Rozkręca się impreza - nocny gość i pan domu staropolskim obyczajem rozpijają flaszkę za flaszką. W pijanym widzie oboje wymyślają świetny interes - pędzenie bimbru i sprzedaż pobliskiej jednostce sowieckiej armii. Dziabas potrzebuje pieniędzy na poloneza dla syna - liczy, że w ten sposób zatrzyma go na gospodarce, Środoń chciałby się dobrze urządzić w nowym życiu. Dogadani co do wspólnych działań, rozchodzą się do łóżek. Środoń kładzie się spać, od tej pory nic już nie jest tak jak powinno...
Akcja filmu dzieje się na początku lat 80., w czasie prowadzenia śledztwa, czasami wraca o 4 lata do feralnej nocy, kiedy wydarzyła się tragedia. W czasie śledztwa widzimy głównie wewnętrzne rozgrywki milicjantów, i miejscowych notabli którzy mniej interesują się śledztwem, a bardziej ratowaniem własnej skóry - każdy ma za uszami jakąś aferę lub co najmniej aferkę. Jedna z milicjantek jest w ciąży, nie do końca wiadomo z kim, milicjantowi grozi wyrzucenie za obrazę Związku Radzieckiego, w tle przewijają się malwersacje finansowe, bardzo możliwe, że powiązane z nimi jest także pewne morderstwo.
Kiedy akcja się cofa w czasie, także nic do końca nie jest jasne, sytuacja zmienia się bardzo szybko, ktoś kto był miły, za chwilę może wbić nóż w plecy. Atmosfera filmu jest taka jak pewnie większości Polaków kojarzy się początek lat 80., czas stanu wojennego - szaro, buro, biednie. Dookoła leje się wódka, nikt nie ma nadziei na to, że cokolwiek zmieni się na lepsze. Nędza i smród buchają z ekranu prosto w nozdrza, czasami ma się ochotę zwymiotować. Można ten film lubić lub nie, na pewno wywołuje emocje. Reżyser filmu - Wojciech Smarzowski - ma na swoim koncie bardzo udany film
Wesele (z praktycznie tą samą obsadą nawiasem mówiąc). Na życie musi jednak zarabiać kręcąc kolejne odcinki serialu ‘Na wspólnej'. Jak przyznał w jednym z wywiadów robi to tylko po to, żeby mieć z czego żyć i żeby móc raz na kilka lat nakręcić jeden film fabularny. Mam nadzieję, że po sukcesie Wesela i Domu Złego, na następny film Smarzowskiego nie będziemy musieli tak długo czekać. Kapitalne kino dużego formatu!      

                                               

Recenzja filmu "Upadek"


Film ukazuje ostatnie kilkanaście dni życia Adolfa Hitlera i jego najbliższych współpracowników.

 Nakręcony w 2004 roku film “Der Untergang” - “Upadek“, będący biograficznym dramatem wojennym, to dzieło niezwykle ciekawe, a zarazem niezwykle kontrowersyjne. Film stanowi adaptację książki “Inside Hitler’s Bunker” J. Festa i “Z Hitlerem do końca” T. Junge (pani Junge była osobistą sekretarką nazistowskiego dyktatora, towarzyszącą mu w bunkrze i obserwującą dramatyczne wydarzenia z 1945 roku). Tematyka “Upadku” obraca się wokół ostatnich kilkunastu dni życia Adolfa Hitlera i jego bliskich współpracowników.

“Der Untergang” rozpoczyna się krótką wypowiedzią prawdziwej T. Junge, która - z perspektywy kilkudziesięciu lat - wspomina i ocenia swoją pracę dla przywódcy III Rzeszy. Potem mamy już fabularną rekonstrukcję wspomnień sekretarki Hitlera: razem z Junge obserwujemy to, co się dzieje w bunkrze fuhrera. A dzieje się dużo, zwłaszcza w psychikach głównych bohaterów. Naziści wiedzą bowiem, iż przegrywają wojnę, ale podchodzą do tej sprawy na wiele sposobów.

Część hitlerowców ocenia swoją sytuację realistyczne - ci Niemcy są świadomi, że nie zdołają pokonać aliantów i że mogą walczyć już tylko o ocalenie własnych żyć. Inni, tacy jak Eva Braun czy sam Adolf Hitler, mydlą sobie oczy, próbują wierzyć, iż liczne porażki mają charakter przejściowy. Są też tacy, którzy - wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi - bezkrytycznie wierzą w zwycięstwo, epatują wojennym entuzjazmem i ostro krytykują defetyzm.

Wraz z upływem czasu, kiedy radziecka ekspansja na Rzeszę postępuje, bohaterowie stają się coraz bardziej pesymistyczni. Spisują testamenty, myślą o swoich rodzinach, lamentują, podsumowują własne dokonania, snują refleksje na temat odchodzenia z honorem i przyszłości świata. O ile wcześniej namawiali Hitlera do wyjazdu z Berlina, o tyle teraz - kiedy nazistowski wódz postanowił pozostać w bunkrze - decydują, czy uciec ze stolicy, czy zginąć razem z fuhrerem. Naturalnie, rodzi to wiele dylematów, gdyż postacie mają różne hierarchie wartości i rozmaicie podchodzą do życia oraz śmierci.

Dookoła szaleje wojna, mieszkańcy Berlina ostatkiem sił bronią swojego miasta przed Rosjanami, chociaż nie mają już żadnych szans na sukces. Ciągle ktoś ginie i odnosi rany, zdarzają się nawet samobójstwa i zabójstwa na życzenie ofiar. Nieustannie pojawiają się pytania o honor, patriotyzm i lojalność wobec zwierzchników, jednak brakuje na nie jednoznacznych odpowiedzi. Berlin jest zrujnowany, żołnierzy ubywa, natomiast dowódcy pomału tracą wiarę w możliwość zwycięstwa.

Jak już wspomniałam, “Der Untergang” - “Upadek” to film kontrowersyjny. Z jednej strony, jest on bardzo poruszający i głęboki pod względem psychologicznym, ukazuje nazistów nie jako puste, głupie, żądne krwi bestie, tylko jako ludzi obdarzonych uczuciami i wyznających określone wartości. Z drugiej strony, stanowi on pewną manipulację, gdyż gra na emocjach odbiorców i zachęca do solidaryzowania się z hitlerowcami. Istne pranie mózgu i ogłupianie widzów, zwłaszcza tych, którzy nie doświadczyli okrucieństw II wojny światowej.

W dramacie “Upadek” naziści zostali przedstawieni jako istoty całkiem sympatyczne, zasługujące na współczucie, kochające i zatroskane o swoich bliźnich. Moim zdaniem, taki obraz hitlerowców jest niebezpieczny, ponieważ skłania odbiorców do litowania się nad katami, a przemilcza ich zbrodnie i niegodziwości. “Der Untergang” ukazuje historię w sposób stronniczy i niesprawiedliwy, prezentuje fakty wyłącznie z punktu popleczników Adolfa Hitlera, koncentruje się na ich zaletach lub pseudozaletach, ukrywa zaś ponurą prawdę o zbrodniczej działalności tej formacji politycznej.

Z filmu “Upadek” wyłania się obraz fuhrera jako nieszczęśliwej, zagubionej, chorej psychicznie jednostki, która nie wie, o czym właściwie mówi i czego żąda od swoich podwładnych. Hitler przypomina TragiKomicznego arlekina, istotę groteskową - śmieszną i wzruszającą jednocześnie. Jest kruchy i słabiutki niczym staruszek, albowiem stres spowodowany niepowodzeniami i zbliżającą się klęską odbiera mu zdrowie oraz przygniata go jak Hugo-Wie-Jakie-Brzemię.

Oglądając “Der Untergang”, odbiorca ma wrażenie, że reżyser próbuje za wszelką cenę usprawiedliwić przywódcę III Rzeszy, a z jego popleczników zrobić wrażliwych ludzi z zasadami. Twórca filmu chętnie pokazuje płaczących nazistów, nie zaś osoby, które płakały przez nich (chociażby w Auschwitz-Birkeneu). Oczywiście, nie zmienia to faktu, iż “Upadek” - jako produkcja filmowa - jest bardzo udany i interesujący. Dramat sam w sobie jest dobry, miło się go ogląda, aczkolwiek po jego obejrzeniu myślący widz ma poczucie zlasowania mózgu.

W niniejszej recenzji nie chodzi o krytykowanie sprawnie nakręconego filmu, tylko o przewidywanie skutków, jakie może on wywołać. Jeszcze jedna taka produkcja, jeszcze jedna wzmianka o “polskich obozach koncentracyjnych” w zachodnich mediach, a światowa opinia publiczna naprawdę uwierzy w “szlachetność” i “niewinność” hitlerowców oraz zrzuci niemiecką winę na Polaków. Bardzo mnie to niepokoi, ponieważ jest to fałszowanie historii, połączone z wybielaniem zbrodniarzy i zniesławianiem osób niewinnych. Nie chcę, żeby społeczeństwo patrzyło na Adolfa Hitlera i jego współpracowników przez pryzmat “Der Untergang”. Po prostu nie chcę i już.

Czy polecam “Upadek” swoim Czytelnikom? I tak, i nie. “Der Untergang”, jako dzieło filmowe, jest rewelacyjny oraz godny uwagi. Ale jako nośnik treści historycznych jest groźny i - na dłuższą metę - bezwartościowy. Nie mam możliwości, aby zabronić Czytelnikom obejrzenia omawianej produkcji. Mogę ich jedynie poprosić, by obcowali z tym dramatem ostrożnie i nie przyjmowali wizji reżysera jako “jedynej słusznej”.